NASZE PODRÓŻE
po POLSCE:



NASZE PODRÓŻE
po EUROPIE:

PÓŁNOCNA ŚCIANA POLSKI
(Północno-Wschodni Trójstyk-->Świnoujście)


W tym roku nie składało się do tego, żeby pojechać na wyprawę „Pokonać siebie”.
Realizacja przejazdu przez Europę spaliła na panewce z braku czasu na 21 dni podróży z Rzymu do Lizbony.
Zorganizowanie tegorocznej wyprawy przychodziło mi z wielkim trudem, ciągle coś było przed – ważniejsze i najpilniejsze.
Zastanawiałem się, co jest takiego, że nie po drodze mi w tym roku z tą akcją, czy to znudzenie, zmęczenie, zniechęcenie, a może po prostu chęć przetestowania innych podróży.
Kiedy już powiedziałem temu wyjazdowi „tak”, to w pierwszym moim założeniu było, byśmy pojechali wspólnie z Michałem we dwóch, z torbami sakwami, bez technicznego wsparcia i bez nikogo.
Taka nasza przyjacielska męska wyprawa.
Jednak i ten pomysł spalił na panewce, bo tylko powiedziałem o tym, że chcemy jechać, a pojawili się pierwsi chętni i nie odpuszczali.
Samo planowanie podróży było najkrótsze z wszystkich dotychczasowych; mała grupa sprawia, że zorganizowanie noclegów, przejazdu, ubezpieczenia i pozostałej logistyki wydaje się banalnie prosta
– kilka godzin i wszystkie noclegi załatwione Michał przygotował trasę, która kilkakrotnie musiała być zmieniana ze względu właśnie na noclegi.
Jeszcze zorganizowanie środków na wyjazd Michała…
I tu jak zawsze z pomocą przychodzi:

Nasza gmina Kamieńsk i burmistrz Bogdan Pawłowski,

któremu serdecznie dziękujemy z tego miejsca, że jest z nami od pierwszej akcji i za każdym razem nas wspiera.
W każdej z akcji mój huraoptymizm powoduje, że niektóre plany wydają się łatwiejsze niż w rzeczywistości. Chociaż dzięki temu wielokrotnie wystawiamy się na różne próby, bo bez pozytywnego podejścia trudno by było osiągnąć cel.
Tym razem zbyt pochopnie obliczyłem przejazd z Kamieńska do Wiżajn – planowane 6 godzin zamieniło się w 9.
Na szczęście czekał na nas pod doniczką klucz, którym mogliśmy otworzyć dom, w którym nocowaliśmy przed startem.
Sobota dość pochmurna i wietrzna, zimna jak na wrzesień, choć może północny trójstyk Polski zawsze jest zimny.
Pierwszego dnia mamy do przygotowania więcej niż w kolejnych, ponieważ trzeba wypakować rowery, sprawdzić ich stan techniczny po drodze.
I tu pierwsza niespodzianka – okazało się, że jeden rower miał przebitą oponę.
Na szczęście szybka praca serwisowa i po 10 minutach nie było śladu po usterce.

W domu przy trójstyku panowała atmosfera podekscytowania, podenerwowania – to taki początek zanim wystartujemy… Jak to będzie, czy damy radę, co się wydarzy po drodze.
Michał niecierpliwił się już od samego początku, o 5 rano słychać było już jego krzątaninę po pokoju i trującego Marka w co ma się ubrać ;).
Lubię te ich poranne rozkminy – często tworzą się z tego zabawne historie.
Jedna z anegdot głosi, że Marek nie pije kawy, ponieważ Michał tuż po przebudzeniu i zgłoszeniu swoich porannych potrzeb powoduje, że tętno Marka wzrasta znacznie bardziej niż po wypiciu podwójnego espresso.
Wracając do naszej wyprawy…
Do domu na trójstyku przyjechała właścicielka ze swoją śliczną małą córeczką w kołysce. Przygotowała przepyszne śniadanie – cudowny zestaw serów, z których słyną Wiżajny.
Najedzeni, żeby nie powiedzieć, że przejedzeni wyjechaliśmy na trójstyk. Tam szybkie pamiątkowe zdjęcie; Michał oczywiście włączył nawigację – no, bo co to za podróż bez śladu w internecie.
W końcu wyruszyliśmy na pierwszy odcinek, gdzie do pokonania mieliśmy 170 km.
Z góry powiem, że to był mój pomysł, nie do końca dobry, jednak problemem było znalezienie noclegu gdzieś po przejechaniu 120 km,
stąd też pierwszy dzień zaczęliśmy ekstremalnie.
Już pierwsze kilometry udowodniły nam, że to będzie zimna wyprawa.
Pokonując północno-wschodnią część Polski, przemierzając piękne pola, mijając wspaniałe lasy, ciągle zatopieni w zieleni, przemierzając drogi gminne i powiatowe, cieszyliśmy się ciszą przerywaną podmuchami wiatru i śpiewem ptaków.
Sobota to dobry moment na rozpoczęcie takiej podróży, jest znacznie mniejszy ruch na drogach, nie myśli się też o pracy, która została daleko poza nami; jedyne co nam przyświeca, to przejechać pierwszy dzień, bo później już będzie z górki,
ponieważ żaden z kolejnych etapów nie zakłada tak dużego dystansu do pokonania.
Michał miał swój rower wyposażony w tylni odblask ze znakiem „osoba niepełnosprawna”-patentu Marka.
Takie rozwiązanie sprawia, że wymijający nas kierowcy zdejmują nogę z gazu i są bardziej życzliwi.
Nie wiem, czy to jest podyktowane znaczkiem „osoba niepełnosprawna” czy widokiem chłopaka jadącego na trójkołowym rowerze z grupą przyjaciół?
Cokolwiek to jest, daje nam większe poczucie bezpieczeństwa.



Jarek Brzozowski


1 dzień:
Trójstyk – Bartoszyce – 170 km.

Pierwsze 50 km przejechaliśmy bardzo szybko i wydawało się, że ten dzień to bułka z masłem, a my o godzinie 17–18 zameldujemy się w hotelu. Wszystko było zgodnie z planem do momentu, w którym można było skrócić trasę i ten pozorny skrót jak zawsze wychodzi nam bokiem. Okazało się, że droga rowerowa po kilku kilometrach pięknej asfaltowej przechodzi w szutrową, nierówną, dziurawą i tak przyszło nam jechać 12 km, które to wydłużyły podróż czasowo o jakieś półtorej godziny. Tego dnia zatrzymaliśmy się na wspaniałą zupę, żeby rozgrzać się po ciągłym jechaniu z wiatrem, który studził nasze zapędy. I ta przerwa również nam się wydłużyła, trudno było wstać od stołu i ciepła. Pierwszy dzień kończyliśmy w promieniach zachodzącego słońca i z obawą, czy zdążymy dojechać, zanim ono całkowicie zgaśnie. W hotelu zameldowaliśmy się na kilka minut przed zachodem, ale już rozpakowanie i zjedzenie kolacji było po zachodzie słońca. Zmęczeni i zarazem szczęśliwi, że ten najdłuższy odcinek już za nami. Bardzo szybko po przyłożeniu głowy do poduszki zasypialiśmy.

2 dzień:
Bartoszyce – Elbląg – 110 km.

Drugi dzień zdecydowanie krótszy, bo około 110 km, przywitał nas pięknym słońcem. Niedziela to też dobry dzień do jazdy na rowerze, mały ruch na drogach, spokojnie, a my nadal przemierzaliśmy Warmię i Mazury, gdzie przewagę mają pola uprawne, lasy, miasteczka i wsie są oddalone od siebie o kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt kilometrów. Takimi terenami pięknie się jedzie. Tego dnia pierwszy raz zaczęliśmy mierzyć się z wiatrem, który wiał prosto w oczy i sprawiał, że musieliśmy włożyć w to więcej energii, jednak zdawaliśmy sobie z tego sprawę, ponieważ już przed akcją kilka osób wspominało nam o tym, że my jedziemy pod wiatr, że wszyscy inni jadą od Świnoujścia, a nie do Świnoujścia. Czy tego dnia wydarzyło się coś wyjątkowego? Na pewno na pierwszych 15 km trudno było się rozkręcić po tych 170 km z dnia poprzedniego, tyłek jak zawsze w drugim dniu ciężko posadzić na siodełku. Za to perspektywa drogi krótszej o 60 km wywoływała na naszych twarzach uśmiech. I powtarzałem wszystkim od początku, że teraz będzie z górki, bo już tak dużo do pokonania nie mamy. Gdy podróżuje się każdego dnia sto i więcej kilometrów, to tylko chwile bywają przyjemne, większość czasu po prostu kręcisz kilometr po kilometrze, od przerwy na siku, herbatę, batona do kolejnej przerwy, tej dłuższej obiadowej, później do kolejnej przerwy i w końcu do miejsca, w którym będziesz mógł się wykąpać i przespać. I pewnie wielu z was chciałoby tu usłyszeć o wspaniałych przygodach… To powiem wam, że ten dzień miał tylko jednego bohatera – był nim wiatr. I ostatnie 5 km, które przemknęliśmy bardzo szybko, ponieważ zjeżdżaliśmy z pięknej góry, droga była równa, więc można było się rozpędzić.
I na koniec niedzielne popołudnie spędziliśmy w Pensjonacie u Aktorów, trafiliśmy też na niedzielną potańcówkę Klubu emeryta. Jednak nikt nie zdecydował się iść tańczyć, bo każdy rozgrzewał się pod kołdrą. Jedynie pizza poprawiła nam humor.

3 dzień:
Elbląg – Chłapowo – 140 km.


W Elblągu śniadanie nie było najwyższej klasy. Nie należę do tych, co się lubią czepiać, ale jeśli ktoś się decyduje, że coś robi, to niech to zrobi z zaangażowaniem na 100%, bez półśrodków w postaci parówek z papieru toaletowego. Jakże optymistycznym akcentem rozpocząłem opis trzeciego dnia… Ale kiedy wychyliliśmy głowy z Pensjonatu u Aktorów, piękne słońce dawało nadzieję, że ten dzień będzie wyjątkowo dobry, ponieważ przed nami jedna z kolejnych dłuższych tras do pokonania – 140 km. Z Elbląga mieliśmy udać się do Stegien, to hit tegorocznych wakacji dzięki pewnej pani, która mocno akcentowała, gdzie jest i kogo pozdrawia z tych Stegien. Natomiast nasza trasa, a w zasadzie moja komunikacja z Michałem poprowadziła nas tak, że same Stegny ominęliśmy szerokim łukiem, choć zahaczyliśmy o gminę Stegny. Tego dnia Michał po raz pierwszy zaczął narzekać, to niesłychane w jego wykonaniu. Choć nadal uparcie na pytanie: jak jest?, odpowiadał: „w życiu lepiej nie było”, to widziałem u niego już grymas twarzy i po jakimś czasie powiedział, że boli go noga i wydaje mu się jakby nie mogła się wyprostować na tym rowerze. Początkowo się śmiałem, że chyba podrósł, czy też wyrósł ze swojego roweru. Wydawało mi się, że przy jego charakterze i wytrwałości to jakaś drobnostka.
Ten dzień to przejazd przez piękny Gdańsk, gdzie infrastruktura ścieżek rowerowych jest do pozazdroszczenia, a przede wszystkim do inspiracji dla innych. Choć nie obyło się bez przygody… Zaplanowaliśmy, że przejedziemy przez Westerplatte i stamtąd przeprawą promową na drugi brzeg Martwej Wisły, jednak po dotarciu na miejsce okazało się, że od 3 lat owej przeprawy promowej już nie ma. Niestety ani w Google ani na forach, które sprawdzaliśmy, nie do czytaliśmy o tym informacji. Można powiedzieć: przygodo trwaj! Po kilku chwilach zastanawiania się co zrobić, rozpytania w pobliskich barach, podjęliśmy decyzję, że cofamy się do miasta, ale wcześniej spróbujemy przejechać tunel kolejką miejską. I na szczęście okazało się, że 1,5 km dalej był przystanek MPK, na którym właśnie w Gdańsku są przygotowane specjalne autobusy do przewozu rowerów tunelem i kursują co 30 minut. Dalej dotarliśmy do miejsca, w którym rozpoczęła się nasza pierwsza przygoda – molo Brzeźno w Gdańsku i dalej wzdłuż Bałtyku ścieżkami rowerowymi w towarzystwie bardzo dużej liczby osób spacerujących, jeżdżących na rolkach, rowerach kierowaliśmy się w stronę mola w Sopocie. Tam miała być przerwa na zupę. Szybka fota na sopockim molo, a 500 m dalej czekał na nas Darek, który zarezerwował stolik w nadmorskiej knajpce i okazało się, że była tam – moim zdaniem – najlepsza zupa rybna podczas tej wyprawy. A w sumie zjadłem ich 5 po drodze. Trochę tam posiedzieliśmy, wydawało nam się, że już tak niewiele zostało do końca, jakiejś 60 km, czyli 3 godziny z małym hakiem i jesteśmy na miejscu. Jak to się mówi: powiedz życiu o swoich planach, żeby mogło się dobrze pośmiać. I właśnie ten dzień dał nam kolejną przygodę. Przejazd przez Gdynię i nasza trasa zaplanowana tak, by nie jechać drogą główną, a osiedlowymi ścieżkami sprawiła, że mieliśmy ekstremalnie mocne podjazdy i równie ekstremalnie mocne zjazdy. Przy okazji przeprawialiśmy się przez parking betonową osiedlową drogą, niezliczone skrzyżowania i ciągłe zatrzymywanie się na czerwonym. Mniej niż 10 km przejazdu po Gdyni zajęło nam ponad 2 godziny. I to już spowodowało nerwową atmosferę, ponieważ zdawaliśmy sobie sprawę, że tego dnia nie dojedziemy przed zachodem słońca. Uzbrojeni w światła ruszyliśmy dalej, w kierunku Pucka. Tego dnia podjazdów i zjazdów nie brakowało, a dodatkowo wiatr coraz mocniej mówił nam o tym, że sami się zdecydowaliśmy jechać ze wschodu na zachód, a nie odwrotnie jak wszyscy. Na szczęście ostatnie kilometry przebiegały osiedlowymi dróżkami, było już ciemno, mało było widać, ale przysłowiową truskawką na torcie – jak mówił Tomasz Hajto – była brukowana droga w Chłapowie, po której przyszło nam przejechać 2 może 3 km, ale dała nam mocno w kość. Pomimo tego, że obok była ścieżka rowerowa, nie zdecydowaliśmy się na nią, gdyż tam panował totalny mrok, tylko droga była oświetlona lampami, ktoś to cudownie zaprojektował.

Na końcu na Michała czekała znajoma ze swoim synem; oj, troszeczkę się wyczekali. Nam pod koniec zaczęły puszczać nerwy związane ze stresem, małą widocznością. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Jedni delektowali się kolejną pizzą, a ja z Magdaleną poszliśmy na przepyszną tajską zupę do jednej z ostatnich otwartych restauracji w Chłapowie, ponieważ dla nich to już było po sezonie.

4 dzień:
Chłapowo – Łeba – 77 km.


Po wczorajszych doświadczeniach, przygodach i mocnym przewianiu postanowiliśmy odpuścić część trasy, czyli przejazd na Hel i z powrotem. To znaczy zamieniliśmy rowery na samochód i teraz, po fakcie, mogę powiedzieć, że to była dobra decyzja, ponieważ droga na Hel nie wyróżnia się niczym wyjątkowym. Trzeba po prostu tam dojechać, my trafiliśmy na wyjątkowo mocny wiatr i bardzo zimno. Za to nie odpuściliśmy sobie tradycyjnego picia kawy, tym razem w McDonaldzie i w samo południe wyruszyliśmy w drogę do Łeby. Bardzo przyjemna trasa, bo do pokonania tylko 70 km, to tego dnia Michał kolejny raz coraz mocniej zaczął odczuwać ból związany z nadwyrężeniem nogi; pewnie było to spowodowane pierwszym 170-kilometrowym odcinkiem, a może jakąś jeszcze wcześniejszą kontuzją. Tego dnia oprócz wiatru uwziął się na nas również deszcz. I wielokrotnie zmobilizował nas do wyciągnięcia płaszczy przeciwdeszczowych, na szczęście za każdym razem trwało to tylko kilka minut. O tym dniu można powiedzieć tyle, że przejechaliśmy 70 kilometrów, dotarliśmy do pensjonatu Skrawek nieba w Łebie, a wieczorem poszliśmy na przepyszną kolację, a jeszcze pokaźniejszy był rachunek do zapłacenia po. Łeba w tym czasie była już opustoszała, o 21 jakby wymarła, my i kilku innych gości siedzących w jednej z nielicznych otwartych jeszcze restauracji. To właśnie obraz nadmorskich miejscowości w okolicach 20 września.

5 dzień:
Łeba – Darłówko-127 km.

Ten odcinek miał być zupełnie inny, dłuższy o jakieś 20 km, jednak po ostatnich doświadczeniach z wiatrem i deszczem, udało nam się zamiast w Rewalu znaleźć coś kilkanaście kilometrów bliżej. Powiedzieć, że uczepiłem się słowa wiatr, to jak nie powiedzieć nic. Plany przed wyprawą mówiły o tym, że wiatr będzie nas chłodzić, ponieważ ostatnie wrześniowe lata były gorące. To tutaj życie kolejny raz uśmiecha się i mruga okiem, mówiąc: sprawdzam twoje plany. I powiem wam, że tego dnia spokorniałem, zastanawiałem się, czy naprawdę to miało sens, żeby jechać właśnie od trójstyku, że przecież większość ludzi woli wybrać łatwiejszą drogę. Osiągną ten sam cel co my, przejadą z jednego krańca na drugi i mijając tych nawet, którzy jechali z dużymi sakwami w przeciwnym kierunku, im ten wiatr pomagał, a nas po prostu zatrzymywał. Tego dnia jechaliśmy po prostu, żeby to przeżyć, przetrwać, przejechać. Mało rozmawiając ze sobą, może trochę na przystankach, ale chłód i wiatr pospinał nasze plecy, a kąciki ust spadły na dół sprawiając, że nikomu nie było do śmiechu. Gdy dzień wcześniej czytałem alerty w Onecie odnośnie siły wiatru i tego co nas może czekać, to zastanawiałem się, czy ta akcja dobiegnie końca, czy damy radę przedrzeć się, czy będą jakieś sytuacje, które zmuszą nas do tego, że będziemy musieli wsiąść do samochodu. Na szczęście nie było tak źle. Choć pokonywanie każdych kolejnych 10 km przychodziło z coraz większym trudem Michałowi i nam, to z tego dnia najbardziej utkwiła w pamięci Ustka. Piękna, malownicza, skąpana w słońcu, z dużą ilością turystów, no i oczywiście przepyszna zupka rybna inna niż te dotychczas konsumowane. Druga część dnia to bardzo nudna trasa wiodąca przez miejscowości oddalone o kilka kilometrów od morza jakimiś polami namiotowymi, z brudnymi przyczepami i domkami holenderskimi. Zastanawiałem się, czy tam da się w ogóle wypoczywać jak dookoła ciebie tyle brudu, do morza kilka kilometrów, a obok droga krajowa, po której co chwila przejeżdża tir. Tego dnia zatrzymywaliśmy się znacznie częściej, ponieważ Michał musiał rozprostować swoją nogę, która coraz mocniej jemu i nam uświadamiała dalej, że jazda pod wiatr to nie był najlepszy pomysł. I tutaj odczuliśmy skutki posezonowej jazdy rowerem wzdłuż Bałtyku na aplikacji, która oferuje szybką dostawę jedzenia. Okazało się, że nic w pobliżu już nie dowozi, a w samym Darłówku, w markecie, w którego nazwie jest pewien owad, pan powiedział, że jak my zamkniemy ten sklep, to tu już wszystko będzie zamknięte, a psy zaczną ****** szczekać. Więc tego dnia na kolację było sushi przygotowane dużo wcześniej i kupione w sklepie.

6 dzień:
Darłówko – Grzybowo - 54 km.

Powiedzieć, że przejazd wzdłuż morza wydaje mi się jedną z nudniejszych tras, jakie do tej pory przyszło mi pokonywać wspólnie z Michałem i naszą akcją „Pokonać siebie” to nie powiedzieć nic. Na trasie do Grzybowa mierzyliśmy się z ciągłymi zjazdami i podjazdami i wydawać by się mogło, że to nic nadzwyczajnego do momentu, w którym widzisz, że jest duże nachylenie, zjazd, a ty nadal kręcisz, ponieważ kiedy przestajesz, zatrzymuje się twój rower i w momencie chce cię przewrócić. Tu kilka razy dostaliśmy mocno w kość na podjazdach, fajnie było widać, jak sprawdza się na tej trasie rower Magdaleny – elektryk, którym postanowiła w tym roku pojechać, żeby nie narażać swojego zdrowia na dodatkowe nieprzyjemności i właśnie tutaj dotarło do mnie, że nie jest tak bardzo ważne jak dotrzesz, jak mocno się zmęczysz, ważne jest to, że dotrzesz, że osiągniesz cel. I może w życiu warto sobie raczej ułatwiać niż utrudniać. Że trzy razy przemyśleć, zanim podejmie się decyzję. I tego dnia też przyszło mi do głowy to, że bycie fighterem nie oznacza, że za każdym razem trzeba wybierać najtrudniejszą drogę.
Grzybowo to piękna i malownicza miejscowość i powiem wam, że jedna z kilku, którą chciałbym jeszcze odwiedzić, choć niekoniecznie miejsce, w którym nocowaliśmy, bo i tutaj śniadanie to jakiś żart.
7 dzień:
Grzybowo – Świnoujście-108 km.

Ostatni dzień to czas podsumowania, rozliczenia siebie, refleksji.
Ostatni dzień to przyłapanie się na tym, że odczuwam jakąś stratę, że coś się kończy.
Ostatni dzień to również kolejny przykład tego, że czas szybko mija, że przeżyć owe przygody to tylko chwila i że bywają w nich momenty wspaniałe, wzniosłe, ale też trudne, wkurzające, czasem nudne, a czasem bez historii.
Tego dnia pierwszy raz jechaliśmy pięknymi ścieżkami przy samej plaży. Szum morza, śpiew mew, słońce, wiatr we włosach – przez kilka kilometrów można było się cieszyć klimatem, że podróż wzdłuż Bałtyku wiedzie przy samym morzu, a nie jak to miało miejsce w poprzednich dniach przez lasy, łąki czy wioski, miasta, miasteczka. Niezależnie od tego, czy to była trasa R10 czy Green velo, czy też inna, to większość z nich oddalona jest znacznie od Bałtyku. Dziś nie było już miejsca na narzekanie, tego dnia było tylko odliczanie kolejnych kilometrów, które są przed nami, do naszego upragnionego celu, jakim jest latarnia morska w Świnoujściu. Po drodze nie mogło zabraknąć przerwy obiadowej i zupy rybnej. A zaraz po obiedzie 5 minut srogiego deszczu zadało nam pytanie: i z czego się cieszysz?
Wydawało się, że droga wzdłuż Bałtyku jest płaska… To chcę wam powiedzieć, kolejny raz gratulowałem sobie, że odwołałem przejazd tegoroczny wzdłuż południowej granicy i wybrałem północną, ponieważ podjazd w okolicach Białej Góry dał nam mocno w kość, one uświadomiły mi iż nie bylibyśmy w stanie pokonać polskich pasm górskich w tym roku i że do tego potrzebujemy się zdecydowanie mocniej przygotować. Do samego Świnoujścia prowadziła już droga krajowa z szerokim pasem awaryjnym, jednak z ogromną ilością tirów i ten odcinek jest totalnie nieprzyjemny do jazdy na rowerze. Dodatkowo pod koniec okazało się, że musimy przeprowadzać rowery przez tory kolejowe, bo skończyła nam się droga. Na szczęście jeden pan z obsługi mógł nas przeprowadzić, bo w innym przypadku mielibyśmy z dyszkę jeszcze do dorzucenia, a później zostało dojechać do latarni morskiej w Świnoujściu; po drodze mijając jedną z większych budowli, o której się tak dużo teraz mówi – Gazoport. Sama latarnia umiejscowiona jest w takim miejscu, że niewiele widać i nawet zdjęcie całej naszej grupy razem z latarnią trudne było do uchwycenia.
Podsumowując tą doroczną wyprawę, mogę powiedzieć, że wrzesień się nie sprawdził, że jazda ze wschodu na zachód też się nie sprawdziła, ale sprawdziły się nasze charaktery, wytrwałość, zespół i współpraca. Sprawdziło się również to, że warto podejmować się różnych wyzwań, testować, sprawdzać. Sprawdziło się również to, że warto być częścią projektu, w którym można wspierać innych, bo najpiękniejszą nagrodą na końcu tego przejazdu były szczęśliwe oczy Michała, który po raz kolejny udowodnił, że nie ma w życiu rzeczy, których nie da się zrobić, jeśli się tylko o tym pomarzy.
Składam wielkie podziękowania uczestnikom tegorocznej wyprawy: Michałowi, Markowi, Darkowi, Jankowi i Magdalenie za wspólne kilometry, rozmowy, żarty, wspólne milczenie pokonując kolejne kilometry i w końcu za wspaniałą przygodę.
Już dziś chcę wam powiedzieć, że za rok jedziemy przez zachodnią ścianę Polski. Po drodze odwiedzimy Berlin( lekko odjedziemy od granicy), a całość zaplanowaliśmy na czerwiec 2023, a dokładnie startujemy 10 i kończymy całość 18, więc jeśli chciałbyś do nas dołączyć, to wcześniej przygotuj sobie rower, urlop, dobrą kondycję. Napisz do nas i może staniesz się częścią wspaniałej przygody – w słońcu, z wiatrem w plecy.

Pomóżmy Michałowi pokonać wszystkie przeciwności.

Aby tego dokonać wystarczy w rozliczeniu podatkowym
w miejscu odnośnie przekazania 1% podatku
wpisać następujące dane:

Nazwa OPP- Fundacja "Nadzieja" Osób Poszkodowanych w Wypadkach Drogowych.
NR KRS-0000198280
KONIECZNIE z dopiskiem: Na leczenie i rehabilitację Michała Ludwiczaka.
&
KLIKNIJ--> Wypełnij PIT
przez internet
i przekaż
1,5%
podatku Michałowi
<--KLIKNIJ